Niedawno robiłem trochę porządków w piwnicy i znalazłem drewnianą skrzynkę z zestawem "Mały stolarz". Dla dzieci od lat 6. I co było wewnątrz? Ano, piła do drewna z prawdziwym, ostrym, metalowym brzeszczotem! Młotek z nacięciem do wyciągania gwoździ, ostro zakończony. Oczywiście metalowy. Jakieś śrubokręty, dłuto i strug! I inne drobiazgi. A jednak mój starszy syn i jemu podobni, pomimo zabawy tymi "niebezpiecznymi" według unijnych zaleceń zabawkami, przeżył!
Jak się ktoś skaleczył, to posypał piaskiem, albo jakiś liść przykleił i nawet w domu nie wspomniał, bo by jeszcze oberwał ścierką po głowie. Teraz to dzieci mają "luksusowe" dzieciństwo. Oczywiście żartuję.
Biedne są teraz te dzieci, z tego dobrobytu! Nie potrafią się bawić. Nie grają w palanta czy podchody. Nie łażą po drzewach, nie chodzą na czereśnie lub jabłka do sąsiada. Nie jeżdżą na "taradajce" (taka deska z metalowymi łożyskami, pierwowzór deskorolki), nie umieją strzelać z procy ani z łuku. Ba! Nie potrafią sobie zrobić ani wspomnianej procy, ani łuku, ani kuszy! Ani huśtawki z liny. Nie potrafią rozpalić ogniska, bo i gdzie to wszystko mają robić? Wokół same zakazy i paragrafy.
Blokowiska, to płaskie tereny z trawnikami, po których wolno tylko pieskom biegać. Dla dzieci są chodniki i wybetonowane niby boiska. Nuuuda!
Komentarze:
Przeraża mnie to.
Ja dziadkowi z garażu podprowadzałam zawsze scyzoryk, łyżko-widelec (składany taki z nitem po środku) i metalową miskę, co w wojsku używał i się tym w piachu bawiłam. Brudnym.
Babcię zawsze o ból głowy przyprawiałam jak przez okno widziała mnie na szczycie orzecha, a mama obserwowała jak szyłam prawdziwą igłą i nicią ubranka dla swoich lalek.
A dzisiaj dzieciom nawet zbyt twardo piłki nie wolno napompować...
W sumie to prawda. Od małego miałem różne dziwne narzędzia i dziwne zabawy. Co prawda kończyło się to różnie (po jednej zabawie mam olbrzymią bliznę, czy tam "dziką skórę" jak mawiają na kolanie do dziś), ale przynajmniej było fajnie. W piłkę niektórzy grali na boso, jak było gorąco i nikt nie płakał, jak ktoś nadepnął czy kopnął przypadkiem.
Jakoś nie zwracaliśmy uwagi na takie szczegóły jak trochę krwi czy zadraśnięć i bawiliśmy się świetnie. Każdy znajomy żyje, ma się dobrze. Co prawda ja już z tego "późniejszego" pokolenia jestem, ale i tak teraz jest dużo gorzej. Na boisku za blokiem, gdzie _sami_ sobie robiliśmy bramki sąsiedzi posadzili... drzewka.
Może dlatego coraz więcej dzieciaków w wieku 10-12 lat spotykam proszących mnie o papierosa, albo bym im piwo kupił?
@kUtek, mnie dzieciństwo kojarzy się przede wszystkim z wolnością. Jako dziecko byłem przez wakacje często u babci. Pamiętam, jak wcinaliśmy niedojrzałe papierówki, a potem się "znaczyło trasę do domu", bo brzuch nie wytrzymywał, he, he! Ale pamiętam też zapach i smak tych dojrzałych, napoczętych przez osy.
Wspominam często palone ogniska nie tylko dla pieczenia ziemniaków czy jabłek, ale ot, tak. Wracało się do domu i ciuchy, a zwłaszcza ręce i włosy pachniały uwędzone dymem. Nikt się nie spalił. Nikt niczego nie sfajczył.
Pamiętam pieczarki, same kapelusze, zbierane na poligonie i smażone z odrobiną masełka i szczyptą soli na węglowej kuchni u babci. Pamiętam kisiele i budynie, nie z torebki, ale według pomysłu babci. Zupę NIC. Kompoty z rabarbaru, śliwki, takie olbrzymie, soczyste, że sok ciekł po brodzie. Żywicę z śliw, żutą, niby gumę do żucia, a "prawdziwa" guma do żucia to dopiero zaczynała się pojawiać. Placek drożdżowy z kruszonką a nie te obecnie spopularyzowane wynalazki na proszku do pieczenia. On faktycznie po jakimś czasie piecze. Zgaga to się nazywa, czy jakoś tak.
Pamietam jajka wypijane na surowo, jeszcze ciepłe, tuż po zniesieniu przez kurę. Salmonella? A kto o tym wtedy słyszał?
Strzelanie z karbidu, kąpanie w gliniankach i pijawki. Łapanie żab. Zrywanie pałek wodnych, tatarak. Zapach łąki w upalny dzień. Takiej dzikiej łąki, gdzie rośnie to, co przyroda sama dopuściła, a nie wystrzyżonych trawników z psimi gówienkami.
Ano też większość wakacji dawniej spędzałem na wsi, gdzie mamy domek letniskowy. Ogniska też paliliśmy z kumplem, z którym zawsze tam jeździłem. Do lasu kilkaset metrów, więc w nocy wypuszczaliśmy się na zwiedzanie, wtedy strasznego, terenu. A rano jeździło się po świeże mleko, często dojone przy nas.
Żab nie łapałem, tylko jaszczurki w słoik. :) Pomimo tego, że matka cały czas mi powtarzała, że to niemożliwe, co rusz przynosiłem jej nowe, a potem wypuszczałem gdzieś dalej w las. Jedną chciałem hodować, ale potem stwierdziłem, że to raczej głupota. Nawet jej zrobiłem "mieszkanko" z rzeczy zbudowanych (drabinkę na przykład) i powrzucałem dużo trawy i liści. Komary nigdy nie przeszkadzały i godziny na słońcu (chyba) nie wpłynęły jakoś szczególnie źle na mój mózg. Ech, fajnie było. Ale głupio tak teraz za żabami biegać. ;)
Chyba już wiem dlaczego niektórzy Panowie tak bardzo chcą dziecko. :-)
Fakt, ja też sobie przypominam jaszczurki. Było ich nad wyraz dużo w czasach mojego dzieciństwa. A w stawach traszki i pijawki. Kurki wodne, jerzyki, jaskółki, szpaki. Zaskrońca i jeża to nawet hodowałem jakiś czas w domu.
Znalazłem przepis na wspomnianą zupę NIC. Jak znajdę natchnienie, to spróbuję zrobić.
Zupa (zwana nic) na mleku.
Na pół garnca niezbieranego gotującego się mleka
wziąść 6 żółtek, rozbić je mocno ze szklanką cukru,
wlać kieliszek zimnego mleka, a gdy mleko się zagotuje,
wlewać, ciągle mieszając, do żółtek, rozgrzać na ogniu,
uważać, żeby zgęstniało, ale się nie zagotowało, bo się
żółtka zwarzą, włożyć kawałek cynamonu lub wanilii
i trochę tureckich rodzenków. Białka zaś ubić na pianę,
wsypać parę łyżek cukru, wymieszać i ugotować jak
kładzione kluski na gotującem się mleku przed zaprawieniem
zupy żółtkami, wyjąwszy je łyżką durszlakową
do wazy. Zrobioną zupę wynieść do piwnicy dla
ostudzenia.
Przepis z:
Kuchnia polska niezbędny podręcznik dla kucharzy i gospodyń wiejskich i miejskich
Toruń l9Ol. Drukiem i nakładem Ernesta Lambecka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz